poniedziałek, 20 sierpnia 2012

W starym polskim kinie- ciekawostki


   Poniższy wpis powstał na podstawie książki
"W starym polskim kinie" - Stanisława Janickiego. Zawiera jej fragmenty.

  Kinematografia przedwojenna była uzależniona od prywatnych producentów, zresztą nawet niezbyt zamożnych, oraz od właścicieli kin. Zmuszona więc była troszczyć się sama o siebie, co wobec powyższego, narażało ją na nieustanne kłopoty i niedociągnięcia. 
Przedwojenne filmy wyrażały czy przedstawiały raczej marzenia i wyobrażenia widzów niż autentyczną rzeczywistość ówczesnego dnia codziennego. Film polski pełnił przede wszystkim funkcję rozrywkową. Producenci bojąc się jakiegokolwiek ryzyka, stronili od wszystkiego co odbiegało od sprawdzonych wzorów. W ramach produkcji komercyjnej reprezentował go najlepiej Józef Lejtes, zaś wśród awangardzistów- między innymi Aleksander Ford, Wanda Jakubowska.

  Relacja o początkach kina warszawskiego:
 „ Na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Świata stoi sobie niewielka buda, gdzie sprzedają wodę sodową i słodycze. W głębi budy urządzone jest za przepierzeniem pierwsze warszawskie kino. Na ścianie zawieszono obszerne prześcieradło, na którym odgrywają się krótkie scenki komiczne i ukazują widok natury; naświetlone ustawionym nieopodal aparatem braci Pathe. Kino posiada zaledwie 10 miejsc, wyłącznie stojących, a seans trwa 10 minut. Publiczność zmienia się często, jak przy bioskopach jarmarcznych. Na premiery nie sprasza się prasy, a publiczność tego „kina” rekrutuje się z „motłochu” ulicznego.
Nieco później, bo w 1903 roku powstaje w Warszawie pierwsze „luksusowe” kino w specjalnie wynajętym na ten cel pokoju w domu Jankowskiego na Krakowskim Przedmieściu. Publiczność siedzi na krzesłach i seanse trwają niekiedy aż 20 minut. Ilustracji muzycznej jeszcze wówczas nie stosowano, a turkot aparatu, ręcznie nakręcanego, przyprawiał kinomanów o ból głowy”

O tym, jak przed wojną powstawały w Polsce filmy, krążą legendy. 
Ludwik Starski:
Chciałbym poświecić parę słów producentom i właścicielom kin. Nie posiadali oni z reguły żadnych kapitałów. Aby je zdobyć musieli przed wszystkim znaleźć aktora. Gdy udało się go wyszukać, podpisywał umowę, po czym zwracał się do właściciela kina i mówił na przykład „ Mam Dymszę” Licząc na kasowego aktora producent kupował film na pniu. Umowa podpisana z Dymszą, Smosarską czy Junoszą-Stępowskim była wstępem do zrobienia świetnego interesu.
Producentom opowiadało się treść filmu jak małym dzieciom. Byli to przeważnie półanalfabeci. Kiedy w filmie wiele się działo, producent wysłuchawszy opowiadania, mówił ”no, to ja biorę”. Trzeba się było dobrze namęczyć aby wydobyć należną sumę pieniędzy i dobrze uważać, aby nie zostać wyprowadzonym w pole. Producenci płacili na ogół wekslami. Starali się robić daleko idące oszczęności. Uważali, że można się obejść bez kręcenia plenerów. Mieli swoje sposoby, aby to załatwić w sposób bardziej oszczędny. Był taki gość, który miał na składzie taśmy filmowe, kopiowane z zagranicznych filmów. Zamówienie odbywało się mniej więcej tak: "potrzeba mi trzydzieści metrów burzy na morzu i dwadzieścia metrów zachodu słońca na tle wiejskiego pejzażu, no i dziesięć metrów chmur na niebie" W ten sposób realizator obywał się bez kręcenia plenerów.

                                  Ówcześni aktorzy o pracy w filmie...

Kazimierz Junosza-Stępowski
O filmie mówię w ogóle niechętnie. W naszych nędznych warunkach materialnych niepodobna marzyć o dobrym filmie. Taki film wymaga wielkiego nakładu funduszów. Reżyseria? Scenariusze? Ach, godne pożałowania. Brak nam wykwalifikowanych, utalentowanych reżyserów, a już co dotyczy scenariuszy, wciąż w kółko to samo, od 1917 roku, kiedy to po raz pierwszy grałem w filmie...
Kazimierz Junosza-Stępowski mówi, dziennikarzowi bez ogródek, że w filmie gra tylko ze względów pieniężnych.

Adolf Dymsza
Kiedy w latach 1919-1920 zacząłem grać w kinie, wszystko było inaczej. Ciężko się wtedy pracowało aktorowi filmowemu. Film kręciło się przy świetle lamp łukowych, od których bardzo psuły się oczy. (…) Wszystkie filmy były wtedy króciutkie, wszystkie role małe... Zdarzało się ,że grałem bez scenariusza, po prostu improwizowałem.

Henryk Rzętkowski
Do nie lada wyczynów należało przewiezienie aktorów, personelu sprzętu technicznego. Trzeba było mieć na ten cel kilka autobusów, a dla aktorów taksówki... w tych czasach nie było diet. Kiedy kręciło się film poza miastem, wytwórnia urządzała na miejscu zdjęć bufet, gdzie aktorzy i statyści dostawali kanapki i rozmaite napoje, łącznie z tymi mocniejszymi.

Wiktor Biegański
Wiele wspomnień łączy się dla mnie ze zrealizowanym przez mnie w roku 1925 filmem „Wampiry Warszawy”. Dwa kina we Lwowie należały wówczas do braci Kucharków, którzy zakupili moje „Wampiry”. Władze miejskie miały jednak prawo nakładać podatek na filmy i w zależności od wysokości podatku film produkcji polskiej stawał się albo pewnym źródłem dochodu albo przynosił deficyt. Prezydent miasta Lwowa naznaczył na „Wampiry” 30 procent podatku. Pojechałem więc do Lwowa, usiłowałem go przekonać, że konieczne jest obniżenie podatku o 10 procent. Mówiłem mu, jak ważną sprawą jest rozwój przemysłu filmowego, tłumaczyłem, w jak ciężkich pracujemy warunkach. Po długiej dyskusji powiedział, że może nawet rozumie nasze wysiłki, ale nigdy jeszcze nie był w kinie (1925 rok!) I podatku nie obniżył. Kucharkowie zdjęli film z ekranów.

Mieczysława Cwiklińska
Kiedy Ryszard Ordyński zaproponował mi, abym grała w filmie, długo się wahałam. Uważałam, że film jest nieprzyjacielem kobiety, gdyż bezlitośnie dekonspiruje to, co chciałaby ona ukryć przed okiem widza...
Ponieważ akcja filmów w okresie mięzywojennym rozgrywała się przeważnie w pałacach, dworach ziemiańskich i bogatych domach wielkomiejskich- musiałam najczęściej grać hrabiny, księżne czy baronowe, które przy lada okazji mdlały spazmowały i wpadały w ataki histerii. Można powiedzieć, że w tych omdleniach osiągnęłam nie byle jaką wprawę.

Jerzy Pichelski
Muszę stwierdzić, że praca w filmie nie była dla mnie twórczym przeżyciem. Grało się na wyrywki, od ujęcia do ujęcia. A już najbardziej proces kręcenia filmu nie sprzyja scenom miłosnym. ( chodzi o film "Granica" i sceny z Elżbietą Barszczewską)
Miało to być ujęcie z najazdem kamery. Powtarzaliśmy tę scenę wiele razy. A ponieważ kółka wózka, na którym była kamera, najeżdżały mi na nogę- umówiliśmy się, że na znak reżysera (który miał mnie trącić kijem) Przy pocałunku uniosę nogę w górę, gdyż właśnie w tym momencie kamera miała podjechać bardzo blisko naszych twarzy. Nie sprzyjało to atmosferze naszych uczuć, a jednak jakoś wyszło...

Tola Mankiewiczówna
Produkcja ówczesna obfitowała w nieoczekiwane przygody i trudności. Prawdziwy pech prześladował na przy zdjęciach plenerowych do filmu „Śluby ułańskie”. Z pogodą nie było najlepiej. Czekaliśmy na przejaśnienia. Nagle wyszło słońce. Producent Szebego biegał wraz z inspicjentem jak szalony, inżynier Gniazdowski ustawiał aparat, artyści na plan, klaps... pierwsze słowa dialogu... aż tu z kabiny dźwiękowej wybiega przerażony mixer:
-Co to za kawały, kto tu zgrzyta czy klaszcze?
Wszyscy zamienili się w słuch, chwila ciszy. I w tej ciszy dobiega nas zza parku dźwięk klepania kos. Przerywamy. Kierownictwo przeprowadza z kosiarzami gorączkowe pertraktacje poparte brzęczącym argumentem. Koncert na kosach milknie, a wraz z nim słońce kryje się za chmurami. Tego dnia już nie robiliśmy zdjęć, bo gdy słońce pokazało się już po raz drugi, w całej okolicy rozszalały się psy, z którymi nie można było dojść do porozumienia.

Leonard Buczkowski
Byłem kiedyś świadkiem rozmowy, jaką pewien producent filmowy prowadził z właścicielem kina. Rozmowa ta miała miejsce w czasie realizacji mojego filmu „Rapsodia Bałtyku” Właściciel kina przyjechał z Dubna, aby zakupić film. Obaj panowie załatwili transakcję i podpisali umowę. Kiniarz z Dubna chciał jednak jeszcze o coś zapytać:
-Proszę mi powiedzieć -zwrócił się do producenta- co to właściwie znaczy „RASPODNIA BAŁTYKU”?
Producent długo się namyślał, aż wreszcie odpowiedział: … to taka opowieść o naszych marynarzach”
Powtarzam tę rozmowę dokładnie, gdyż znajdowałem się w tym samym pokoju za przepierzeniem i słyszałem wyraźnie każde słowo.
Od takich to ludzi zależny był w okresie międzywojennym polski reżyser filmowy. Aby zrobić film trzeba było iść na kompromisy, często zupełnie niedorzeczne. Reżyserem mógł być wówczas w Polsce tylko człowiek o silnych nerwach. Niepodzielnym władcą był producent i on to dyktował warunki realizatorowi filmu...

                                                              *
Większość, jeśli nie wszyscy, ludzi filmu było niesamowicie przesądnych. Prym pod tym względem dzierżył Michał Waszyński: scenopis, który upadł – to zły znak- nie wolno go podnieść nie nadepnąwszy uprzednio nogą. Krew się polała na początku zdjęć – brawo- film z pewnością będzie udany. Nie wolno też było rozpocząc zdjęć, nie plunąwszy w obiektyw. Tysiące znaków wróżebnych. Najdziwniejsze, że wszystkie się sprawdzały....

                                                              ***
Cóż powiedzieć, jak skomentować? Sama nie wiem, czy będzie dobrze jeśli napiszę, że i tak uważam, że kino przedwojenne jest niepowtarzalne i piękne, mimo ówczesnych realiów oraz opinii i odczuć ludzi pracujących przy realizacji filmu w tamtym czasie. To były trudne początki, uczono się na błędach i na krótko przed wojną ten stan rzeczy uległ nieznacznej poprawie, niestety wojna zabrała i to. Po wojnie kinematografia uległa kolosalnej zmianie, jak i w scenariuszach tak i organizacyjnej, reżyserskiej. Różnice są wyraźne i zauważalne na pierwszy rzut oka. I na koniec jeszcze jeden cytat z książki:
"Bezwzględna krytyka przedwojennego filmu byłaby oczywiście nieporozumieniem. Trzeba ten film brać, takim jakim on po prostu był. Przecież go nie zmienimy, bo to rozdział już zamknięty. Zamknięty, ale nie martwy..." 

środa, 15 sierpnia 2012

Jan Brzechwa


Nad rzeką opodal krzaczka
Mieszkała kaczka-dziwaczka
Lecz zamiast trzymać sie rzeczki
Robiła piesze wycieczki

Raz poszła więc do fryzjera:

"Poproszę o kilo sera!"
Tuż obok był apteka:
"Poproszę mleka pięć deka".

Z apteki poszła do praczki

kupować pocztowe znaczki.
Gryzły się kaczki okropnie:
"A niech tę kaczkę gęś kopnie!"
                                                                      Fragment wiersza "Kaczka Dziwaczka"-Jana Brzechwy 


 Wychowałam się na jego bajkach i śmiesznych wierszykach, wiele z nich znam na pamieć do dziś, przynajmniej początki lub fragmenty- mimo, że nie czytałam ich od lat. Film Akademia Pana Kleksa, który powstał na podstawie jego książki, to jedno z najfajniejszych bajkowych wspomnień mojego dzieciństwa. A jakim człowiekiem był wspomniany wyżej bajkopisarz, tak cudownie grający na dziecięcej duszy? Czy skoro tyle pisał dla dzieci, to tak naprawdę je lubił? 

Niestety obraz twórczości Jana Brzechwy jest dosyć zafałszowany. Rzeczywiście, bardzo wiele osób zna pisarza właściwie tylko z tej "bajkowej" i wesołej strony. Słabo lub wcale nie jest znany smutny i raczej ponury rozdział jego twórczości, kiedy to przez ponad dziesięć lat, -licząc od 1944 roku- tworzył i wysławiał stalinowską sowietyzację Polski.


Żyje, mąci, knowa podziemie,
Walka trwa dalej, wróg nie drzemie,
Kto nie z nami, będzie z nami,
Kto przeciw nam - piła go złamie!
Który tam? Z drogi. Partia kroczy,
Twoja partia ludu roboczy
Wspólnie pracować, wspólnie budować
Maszerować! Partio, prowadź!
                                                                    fragment wiersza z tomu "cięte bańki" 1952 


Córka, Krystyna Brzechwa, sprawia wrażenie sympatycznej i pogodnej starszej już pani. Spytana o ojca, mówi: "On był człowiekiem rzeczywiście pogodnym, ale w moim pojęciu zamkniętym, relacje nasze były pozytywne, ale nie były to relacje bardzo bliskie"
  Córka zapewne mówi prawdę, bo w jakim celu miałaby w obecnym czasie zafałszowywać wizerunek ojca, mówiąc, że jej relacje z nim były właściwie żadne? A jeśli już jakieś, to na pewno nie takie jakich zazwyczaj pragnie dziecko? Można  przypuszczać, że istniały dwie pasje w jego życiu miłość i praca, więc nie pozostawało już zbyt wiele miejsca na coś takiego jak życie rodzinne. Dom i rodzina nie były dla niego na tyle ważne, by czuł się zobowiązany poświęcać jej swój czas. Zwłaszcza, że pisarz był człowiekiem niezwykle towarzyskim, lubiącym spotkania z ludźmi, cenił sobie wygodne i dostatnie życie i tak nawet był postrzegany. Jako szarmancki i spontaniczny człowiek raczej podobał się płci przeciwnej. Ci którzy mieli szczęście poznać go bliżej, pamiętają go jako człowieka nienagannie ubranego. Zawsze miał dar uwodzenia kobiet, które wpadły mu w oko. A on sam wiecznie był w kimś zakochany, więc jego wiersze o miłości, były szczere i "prawdziwe", ponieważ miały zawsze konkretne adresatki. Nawet jak był żonaty, adorował inne. Zakochał się na przykład w tłumaczce z języka włoskiego i gdy ta pewnego razu jechała pociągiem do Krakowa, to Brzechwa przykazał, by na każdej stacji konduktor wręczał jej bukiet kwiatów od niego. 


Gdy nocą letni omdlewa znój,
Twe usta szemrzą: "tyś mój, tyś mój", 
Twe usta czynią tajemny znak,
Abym całował je tak — a — tak. 
Patrzę i milczę, klękam i łkam,
Przybliż się do mnie, jam taki sam, 
Wyciągam ręce i szukam w krąg,
Wyciągam ręce do twoich rąk... 
Widzę, poznaję usta i twarz,
Naszą rozłąkę i obłęd nasz, 
Te same usta i chłód ten sam,
Patrzę i milczę, klęczę i łkam.
                                                 Te same usta-fragment-Jan Brzechwa


 Mimo takich porywów namiętności i spontaniczności potrafił bez zastrzeżeń podporządkować się rządowi i wypisywać kłamliwe wiersze piętnujące kułaków jako pasibrzuchów wiejskich, atakujące Watykan, który wskrzesi Hitlera. Jedne z najgorszych wierszy jakie wyszły spod jego ręki, to takie w których piętnował polskich emigrantów, rzekomo współdziałających z hitlerowcami i gotowych oddać im nie tylko Szczecin i Wrocław ale także Łódź. 
 Właściwie władza narzuciła swój nurt i oczekiwała, że literatura zacznie prowadzić rolę służebną, propagandową i agitacyjną. Większość się godziła tworzyć dla władzy i o władzy, bo właściwie nie mieli wyjścia. Kto się buntował i odmawiał pisania wierszy pod dyktando dyktatury, wysławiających "wielkiego Stalina", tak jak na przykład Zbigniew Herbert, to czekał go wegetacyjny, niemal głodowy tryb życia.

 Okres wojenny był dla niego ciężkim przeżyciem, z racji swego żydowskiego pochodzenia całą wojnę musiał się ukrywać. Niestety nie znane są jego wojenne losy, przynajmniej mi nie udało się na nic natrafić. Więc nie wiem co przeżył, jak przeżył i co widział. Był na liście hitlerowskiej, polskiej inteligencji, przeznaczonej do eksterminacji. Po wojnie więc Brzechwa prawdopodobnie pozwolił narzucić sobie styl pisania, którego jednak wcale nie czuł, robił to po prostu dla chęci przeżycia na trochę wyższym poziomie niż głodowym. Lubił i chciał udzielać się społecznie. W okresie powojennym próbował stworzyć taką namiastkę normalnego życia dla ludzi mocno poturbowanych przez wojnę, prowadził forum kabaretowe, kawiarnie, chciał się dzielić tą radością przeżycia wojny. Był wśród  ludzi, którym udało się przeżyć a którymi targały wyrzuty sumienia. Przecież tylu innych zginęło, to może on jest nic nie wartą świnią, tylko dlatego, że przeżył? Więc wybrał drogę radości, trzeba się cieszyć i śmiać nawet jeśli nie ma ku temu okazji. Udało mu się stworzyć coś, co brakowało dzieciom podczas wojny: bo przecież dzieciom podczas wojny brakowało witaminy R (radość) chciał żeby dzieci miały okazję śmiać się z niczego...
   
   Kiedy zaczął pisać dla dzieci? Często pada to pytanie, ponieważ na początku swej twórczości pisał przecież tylko dla dorosłych. W tamtych czasach tworzenie dla dzieci, było czymś niższym gatunkowo. I w większości trudnili się tym ludzie którym się nie powiodło w twórczości dla dorosłych.  Kiedy więc zaczął pisać dla dzieci? Sam Brzechwa, przyznaje się do tego, że stało się tak, iż pewnej jesieni kiedy padały ulewne deszcze siedząc w jakimś pensjonacie zaczął pisać żartobliwe wiersze nie myśląc o tym, że będą to wiersze dla dzieci, jakimi się później okazały w opinii ogółu. I okazało, że to jest złota żyła, że właśnie na tym polu, nagle jego niezwykły talent przerasta wszystkie inne. 

  Więc skoro całkowicie przypadkowo Brzechwa zaczął tworzyć dla dzieci, to czy tak naprawdę w ogóle lubił dzieci? Córka Krystyna, po usłyszeniu tego pytania zaśmiała się i powiedziała: "A nie wiem, może lubił". Podobno mówi się, że chociaż pisał dla dzieci to wyraźnie się ich bał, przy spotkaniach z dziećmi był zazwyczaj bardzo speszony i zmieszany. Raczej wolał dla małych czytelników pisać niż bezpośrednio z nimi spotykać i rozmawiać. Jaka jest więc prawda o nim i o jego sympatii do dzieci? Prawdopodobnie już jej nigdy nie poznamy, bo któż może nam o tym powiedzieć, skoro nawet córka mówi: Może...

Faktem jest to, że jego utwory na zawsze wpisały się w dziecięcą pamieć mojego pokolenia. Pokolenia, które dorastało w latach osiemdziesiątych. Zapewne nikt z Was temu nie zaprzeczy, choć teraz nie jest dla mnie już jego twórczość tak magiczna jaką była w dzieciństwie, to jednak gdy są powtórki Akademii Pana Kleksa, to namawiam dzieci, by ze mną oglądały. Wiersze czytałam im jak były małe. Wiem, że mają teraz mnóstwo innych bajek, mały czarodziej Harry Potter robi furorę i nic nie jest w stanie go przebić.  Szkoda, bo mamy takiego dorosłego czarodzieja stworzonego przez naszego rodzimego autora, który czy lubił dzieci czy nie, to faktem jest, że stworzył niepowtarzalnego Pana Kleksa i jego sympatyczną Akademię. Nie ma w tej bajce z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku efektów specjalnych jakie są teraz, takiej czystości i wyrazistości obrazu, ale jest magia, która w mej pamięci pozostanie na zawsze. 

   Panie Janie Brzechwo! Gdyby pan żył, dziś obchodziłby pan 114 urodziny, więc chciałam złożyć najlepsze życzenia i podziękować za cudowne wspomnienia i za śmieszne wierszyki, które gdzieś są na półce w pokoju mojego syna, nieco może już książka zniszczona, ale jest...


Coraz nam słodziej, coraz nam młodziej,
Radość spełniona uśmiechem wskrześnie;
Dzień nas oszukał, dzień już odchodzi,
I ty ode mnie odejdziesz we śnie.

Wieczór spojrzenia maluje sepią,
Szczęście przybliża się mimo woli,
Święci niebiescy nam garnki lepią
I od przybytku aż głowa boli.

                                                                   Szczęście-Jan Brzechwa


Ciekawostka:
Znany jest jako twórca prawa autorskiego, jeszcze w okresie międzywojennym. 
                                                                           *
Wpis powstał na podstawie filmu "Errata do biografii- Jan Brzechwa" i wypowiedzi w nim między innymi: Krystyny Brzechwy,  prof. Jerzego R. Nowaka, prof. Ryszarda Matuszewskiego, prof. Joanny Papuzińskiej-Beksiak, Antoniego Marianowicza.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Akcja "Góral" -"akcja na 100 milionów"


Dziś mija 69 rocznica głośnej i brawurowej akcji zbrojnej polskiego podziemia w czasie okupacji. Mowa o Akcji Góral, zwanej także "akcją na 100 milionów". Została przeprowadzona w samym centrum Warszawy, w biały dzień, dnia 12 sierpnia 1943 roku  przez oddział Kedywu KG AK. Uprowadzono wtedy samochód bankowy z pieniędzmi o wartości 105 mln złotych.
Akcja Góral to jedna z najlepszych akcji podziemia, przeprowadzonych w okupowanej Polsce. Uznawana jest nawet za jedną z najlepiej przeprowadzonych akcji zbrojnych ruchu oporu w całej okupowanej Europie. Przygotowania  trwały czternaście miesięcy, a samo jej wykonanie zaledwie dwie i pół minuty. Nazwa akcji została zaczerpnięta od określenia potocznie nazywanych banknotów o nominale pięćset złotych, funkcjonujących podczas okupacji w Generalnym Gubernatorstwie- tzw. "górali".
Ruch oporu był w kiepskiej kondycji finansowej. Brakowało pieniędzy na bieżącą działalność konspiracyjną oraz na broń. Odłożone na ten cel środki finansowe z okresu międzywojennego wyczerpywały się, dlatego też wiosną 1942 roku powstał wstępny plan przechwycenia transportującej pieniądze ciężarówki Banku Emisyjnego i tym samym zdobycie jedną akcją, dużej sumy pieniędzy w celu zasilenia nimi kasy KG AK. Przede wszystkim trzeba było znaleźć zaufanych ludzi pracujących w Banku Polskim, ustalić trasę przejazdu oraz wielkość przewożonej gotówki. Stefana Roweckiego "Grota" nie interesowała kwota mniejsza niż trzydzieści milionów złotych. Akcję miała przeprowadzić organizacja "Osa" ( później "Kosa"), jednakże w czerwcu 1943 roku gestapo aresztowało większość członków tej grupy wraz z komendantem Stefanem Roweckim. Jego następca Emil A. Fieldorf "Nil" wyznaczył do wykonania zadania oddział dyspozycyjny KG - "Motor 30".
Do sprawnego wykonania akcji  przydzielono około pięćdziesięciu żołnierzy. Samochód bankowy zaatakowano przy ulicy Senatorskiej. Polskie podziemie postanowiło posłużyć się prostym fortelem, który miał znacznie ułatwić im wykonanie zadania. A mianowicie na wylocie ulicy Miodowej ustawiono tabliczki z zakazem wjazdu, ze względu na odbywające się tam rzekomo roboty drogowe. Bankowa ciężarówka skręciła więc na ulicę Senatorską, na której też przejazd nie okazał się łatwy, a jak się po chwili okazało niemożliwy i dla niektórych, niestety śmiertelny. Na owej ulicy natrafili bowiem na tarasujący częściowo ulicę wóz ciężarowy. Bankowa ciężarówka została zmuszona do znacznego zwolnienia tempa jazdy i w tym momencie Polacy przystąpili do ostrzału. 
Załoga zaatakowana z zaskoczenia nie miała szans na obronę. Poprzez wymianę ognia zostało rannych dwóch akowców i czterech pracowników banku. Ponadto zginęło trzech żandarmów niemieckich oraz dowodzący nimi oficer, a także Volksdeutsche'r z obsługi banku i polski granatowy policjant. Grupa osłonowa zastrzeliła również siedzącego w zaparkowanym nieopodal samochodzie oficera Wehrmachtu oraz jego szofera. Samochód z pieniędzmi zajechał na ulicę Sowińskiego na Woli, gdzie w domku ogrodnika czekał Bronisław Ruchowski "Bratek". Worki z pieniędzmi wrzucono do wykopanego dołu i przykryto łętami ziemniaczanymi. Samochód porzucono na ulicy Ordona. Poczekano do nocy i dopiero wtedy przeniesiono cenne worki do szklarni do dołu wykopanego pod dolną półką, zasypano ziemią i posadzono begonie. 14 sierpnia, załadowano na wielką platformę skrzynki z warzywami oraz worki i kosze z pomidorami. Oczywiście na dnie zarówno skrzynek jak i worków znajdowały się ukryte pieniądze, które wraz z warzywami szczęśliwie dotarły na ulicę Śliską 15, gdzie znajdowały się skrytki. Cała akcja zakończyła się sukcesem. Uprowadzono samochód z łączną sumą 105 mln złotych, co w przeliczeniu według ówczesnego czarnorynkowego kursu wynosiło ponad milion dolarów amerykańskich. 

 Niestety, nie obeszło się bez represji na niewinnych ludziach. Przystąpiono do łapanek na Pradze i Pelcowiznie, zatrzymano wielu mężczyzn, których przewieziono na Pawiak.   
Jednak mimo opublikowania przez Niemców w Nowym Kurierze Warszawskim ogłoszenia, w którym zachęcali do udzielania informacji na ten temat oferując nagrodę w wysokości pięciu milionów złotych, nie udało im się odzyskać skradzionych pieniędzy. Polskie podziemie skutecznie wprowadzało w błąd policję niemiecką poprzez nadsyłanie fałszywych informacji. Mimo sukcesu polski ruch oporu nie odważył się już na podobną, brawurową akcję. Być może wpływ na to miał fakt, że Niemcy, wyciągnąwszy wnioski z porażki, obstawiali trasy kolejnych transportów bankowych pieniędzy patrolami żandarmerii. Wszystkie konwoje były ponadto osłaniane przez wozy pancerne, a nawet czołgi.


Plan Akcji "Góral"

ciekawostki:
-Około 80 kilogramów niemieckich monet 10, 20 i 50-fenigowych, które padły łupem oddziału AK, zostało zakopanych w ogrodzie jednego z uczestników akcji. Monety te przetrwały okupację i po wojnie zostały przekazane wraz z hełmem i dzwonem alarmowym do Muzeum Historycznego Miasta Stołecznego Warszawy.
-Akcję "Góral" upamiętnia umieszczona na budynku przy ulicy Senatorskiej 3, tablica pamiątkowa.


piątek, 10 sierpnia 2012

Dzieci z Bullerbyn- Astrid Lindgren



Gdy tylko nauczyłam się dobrze czytać to jedną z pierwszych książek, która wpadła mi w ręce była książka "Dzieci z Bullerbyn" Astrid Lindgren. Zachwyciłam się ich przygodami i wymyślanymi przez nich zabawami. Gdziekolwiek by się nie znaleźli szukali okazji do śmiesznych lub też czasami groźnych dla siebie samych psot, które nawzajem sobie robili. Wracałam do tej lektury wielokrotnie, jako dziecko. I niedawno przypomniałam sobie, przez przypadek, o niej. Postanowiłam wrócić do tej dziecięcej lektury po ponad dwudziestu latach, by sprawdzić czy nadal jest we mnie jeszcze trochę dziecka a  przygody dzieciaków z Bullerbyn zafascynują mnie ponownie. Zapewne większość z Was zna mniej więcej przygody opisane w tej książce, ponieważ jest ona lekturą i trzeba zapoznać się z nimi choćby ze streszczenia. Ale jakże przyjemnie czyta się całą książkę! Streszczenie nie zapewni możliwości przeżywania wspaniałych przygód razem z bohaterami.  

 Lisa, to na początku opowieści, siedmioletnia dziewczynka. To ona jest narratorem i to ona prowadzi nas przez swoje dziecięce rozterki oraz osób, ze swojego otoczenia. Jest bardzo dowcipnym i uważnym narratorem. Byc może nie zdawała sobie sprawy, że tak zabawnie jej to wyjdzie, a jednocześnie tak sielsko. Nie pominęła niczego, nawet może dla niektórych mało ważnych spraw, takich jak obowiązki domowe, jakie powinno mieć każde dziecko, by uczyć się samodzielności i wiary we własne siły. Pewnego deszczowego dnia mama zaproponowała Lisie by upiekła ciasto, a ona w pierwszej chwili zaskoczona, że przecież nie potrafi, to jednak końcowy efekt zaskoczył ją samą. Matka zaproponowała jej jeszcze pomalowanie stołu, co na początku również ją zdziwiło- mimo to, poradziła sobie z tym nowym zadaniem znakomicie.  Lisa tak jak i i inne dzieci z Bullerbyn umiały też oszczędzać. Za plewienie rzepy rodzice zapłacili im. Lisa od razu wrzuciła pieniądze do skarbonki. Zbierała na czerwony rower. 

Przez obowiązkową lekturę przepływa się niczym przez spokojne morze, cieszy się najzwyklejszym widokiem słońca i księżyca, jest tak sielsko, prawdziwie i naturalnie. Moje dzieciństwo właściwie było podobne. Nie było jeszcze komputerów, internetu- były klasy, skakanka, guma, zabawa w podchody, sekrety pod szkiełkiem.  

W kilka godzin przeczytałam książkę, i gotowa jestem stwierdzić, że wciąż jeszcze jestem dzieckiem, które tęskni za beztroską, za koniecznością wymyślania sobie aktywnego spędzania czasu, by się nie nudzić. Dzieci z Bullerbyn miały groty w stogach siana, mapę, tajemnicę poziomkową, spanie w jednej z  grot siana. Lisa z Brittą i Anną urządziły pokoik w grocie skalnej: skrzynki po cukrze posłużyły im jako szafy a chusta mamy jako obrus. A na  Nowy Rok prawdziwa wyżerka: miska z jabłkami, dzbanek z sokiem jeżynowym i talerz z orzechami... 

cytat z książki: 
-Żal mi jest doprawdy wszystkich ludzi, którzy nigdy o godzinie czwartej rano nie  
pływali po jeziorze i nie zbierali koszy na raki.
- Strasznie mi szkoda ludzi, którzy nie mają gdzie mieszkać - powiedziałam do  
Anny. 
- A mnie szkoda jest tych, którzy nie mieszkają w Bullerbyn - powiedziała Anna.


LinkWithin