czwartek, 14 czerwca 2012

Pianista- Władysław Szpilman-książka


"Jacy byli Żydzi, którym udało się przeżyć Holocaust? Silni? - Z pewnością, cokolwiek by to znaczyło. Odważni? -Tak, nawet jeśli ze śmiertelnego strachu. Sprytni? - Może. Czy zdarzały się w tych kataklizmach pełne poświęcenia przyjaźnie? -Tak. Czasami. Czy ci straceńcy znali bezinteresowną miłość bliźniego? - Tak, często. Czy zdarzał się u tych wyklętych brutalny egoizm? - U wielu. Czy majątek, np. pieniądze, odgrywał rolę? - Tak, czasami. Dobre kontakty? - Oczywiście, jak zawsze w życiu."
Wolf Biermann- fragment posłowia do książki Pianista

Władysław Szpilman opisuje  niewiarygodne  wydarzenia z najtragiczniejszego okresu swojego życia, prostym, lecz niezwykle sugestywnym językiem. Takie książki dobrze się czyta, ze względu na odczuwalną dzięki tej prostocie, autentyczność. Przy biografii jest to niezbędne. Czytałam ją już kilka razy i znów do niej wróciłam. Mimo, że jak w tym przypadku nie jest to lektura lekka i zabawna- jest prawdziwa, bolesna i wstrząsająca. Mam, jako czytelniczka, możliwość zobaczyć oczami autora tamten czas, nadzieje, przeżycia ludzi, i różne oblicza śmierci. W tym dziecięcej. Udało się artyście zawrzeć w powieści wiele szczegółów, ponieważ spisał swoje przeżycia zaraz po wojnie, więc wiele ich jeszcze pamiętał
Czytając, miałam wrażenie, że autor ma wyrzuty sumienia, gryzie się tym, iż tylko jemu udało się przeżyć, a cała jego rodzina zginęła. Może tą książką chciał się wytłumaczyć? Każdy z nas miałby wyrzuty sumienia, że nie zrobił więcej, chociaż tak naprawdę nic nie mógł zrobić ani nic zmienić. "Zrobiłem wszystko, co mogłem, by uratować moich najbliższych i siebie" Mógł uratować tylko siebie i niestety uratował tylko siebie i to też prawie cudem i właściwie przy pomocy innych. Władysław Szpilman nie stracił nigdy nadziei na przeżycie i walczył o to. Najbardziej, oprócz pianisty i jego determinacji, podziwiam Majorka, przyjaciela z getta, który pomaga Władysławowi Szpilmanowi całkowicie bezinteresownie, nie oczekując nic w zamian- czyli choćby ratunku dla siebie. Wiedział przecież i zapewne Szpilman, że gdy zostawi w getcie swojego dobroczyńcę, ten na pewno zginie. Majorek był prawdziwym przyjacielem, bo nie dosyć, że pomógł to jeszcze nie potępił Szpilmana za  chęć opuszczenia getta w najbardziej decydującym momencie- w momencie możliwości śmierci z godnością- tyle pozostało pozostającym na początku 1943 roku w getcie, Żydom. Co prawda, artysta pomagał z narażeniem życia, przy organizowaniu i przerzucaniu broni na teren getta, ale z drugiej strony przez powieść co jakiś czas przewija się jego troska o swoje palce i o to czy będzie mógł po wojnie kontynuować karierę pianisty.
" Nie miałem żadnego ubrania i - oczywiście - żadnych rękawiczek. Byłem zawsze dość wrażliwy na zimno, a gdybym odmroził sobie ręce, tak ciężko przy tym pracując fizycznie, mógłbym zapomnieć w przyszłości o zawodzie pianisty. Nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby nie przypadek. Pewnego dnia potknąłem się, niosąc wapno, i zwichnąłem sobie kostkę. Jako robotnik na budowie stałem się nieprzydatny. Wtedy inżynier Blum przydzielił mnie do magazynu. Był koniec listopada i ostatni już moment, bym mógł jeszcze uratować ręce."
"Ostry koniec jednego z takich odłamków, drzazga o ponad centymetrowej długości, wbiła mi się pod paznokieć prawego kciuka.  Ten drobiazg mógł mieć groźne dla mnie następstwa: mogłem dostać zakażenia krwi. Gdyby, w najlepszym razie, zakażenie to ograniczyło się do palca, uległby on z pewnością zniekształceniu, co zaważyłoby na mojej karierze pianisty, gdyby udało mi się przeżyć wojnę" 
To tylko wybrane fragmenty, dotyczące troski o ręce,  ale było ich więcej. Wiele razy w powieści podkreślał fakt, że należał do inteligencji i taki też był podział ludzi w getcie- małe getto i duże getto. Inteligencja nie była zapewne przyzwyczajona do jakiejkolwiek pracy fizycznej  i dość wrażliwa na wszelkie niedogodności- miał więc do takiej postawy i zachowań wszelkie prawa. Jednak w warunkach trudnych, ekstremalnych, z ogromną wiarą i chęcią przeżycia można dać radę- i to udowodnił Szpilman. Wielu uzdolnionym -może nawet bardziej od autora-, mądrym i dobrym ludziom nie udało się przeżyć. W powieści autor wspomniał, między innymi o cudownym człowieku Januszu Korczaku, którego gdzieś tam z daleka widział, podziwiał, a wiemy jaką drogę pisarz wybrał. 
"Zdobyłem pracę w lokalu przy ulicy Siennej, gdzie żydowska inteligencja przychodziła, by słuchać mojej gry. Tam zdołałem umocnić swoją pozycję cenionego artysty, a także poznałem ludzi, z którymi później miałem spędzić wiele miłych chwil, jak i przeżyć wiele przerażających.
Do stałych bywalców tej kawiarni zaliczał się malarz Roman Kramsztyk, wybitnie zdolny artysta, przyjaciel Artura Rubinsteina i Karola Szymanowskiego. Pracował on nad wspaniałym cyklem grafik, przedstawiającym życie w obrębie murów getta, nie przeczuwając, że później zostanie zamordowany i że duża część tych rysunków zaginie.
W kawiarni przy Siennej bywał też jeden z najszlachetniejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem - Janusz Korczak." 
 Wiemy też kto w najbardziej trudnym i brudnym okresie życia wojennego pomógł Szpilmanowi- Niemiec, Wilm Hosenfeld. Gdyby nie on, nasz polski pianista prawdopodobnie nie przeżyłby wojny i nie stworzyłby sygnału do Polskiej Kroniki Filmowej(kliknij). Niemiec ten pisał pamiętnik, którego wybrane fragmenty są w książce. Dzięki nim, możemy się przekonać, że był człowiekiem wierzącym, dobrym i litościwym przez cały okres wojny, nie tylko w tym jednym przypadku.  Pomógł nie tylko Szpilmanowi: 
"1 września 1942- Bóg na to wszystko pozwala, nie przeszkadza tym siłom w panowaniu i pozwala zabijać wielu niewinnych ludzi, chyba tylko po to, żeby uzmysłowić ludzkości: beze mnie jesteście zwierzęcymi kreaturami, które przeszkadzają sobie wzajemnie i sądzą, że muszą się nawzajem wytępić. Nie chcecie pamiętać o przykazaniu Boskim „kochaj bliźniego swego”? Dobrze. Wypróbujcie przeciwne zalecenia diabła: nienawidźcie się nawzajem."
 Niestety pianiście, po wojnie, nie udało się pomóc Wilmowi Hosenfeldowi- chociaż bardzo chciał. Niemiec zmarł po ciężkiej chorobie, spowodowanej tragicznymi warunkami w jenieckim sowieckim obozie pracy w 1952 roku.


Polecam książkę dla tych co chcą zobaczyć oczyma wyobraźni, więcej niż w filmie- bo to film rozsławił wojenne dzieje Szpilmana w Polsce i na świecie- lecz książka była pierwsza i bezsprzecznie zasługuje na nasze uznanie. Autor woła z głębin ludzkiego cierpienia, upokorzenia, niewiarygodności: wysłuchaj mnie, zrozum, wybacz, jeśli uważasz, że trzeba, ale pamiętaj, po to, by to co się wydarzyło, się nie powtórzyło...




***
- W pierwszej po wojnie audycji w warszawskim radiu, Szpilman grał ten sam utwór Chopina, który grał  we wrześniu 1939 roku, na godzinę przed tym, jak niemieckie bomby zniszczyły nadajnik. 
 -Po wojnie Władysław Szpilman, występował czasami dla dzieci w budynku, w którym teraz mieści się szkoła, a w 1942 roku nosił w nim cegły i wapno.

Inne wybrane fragmenty książki:

Miasto wyglądało tak, jakby się nic nie wydarzyło. Na głównych ulicach panował
ożywiony ruch. Sklepy były otwarte, a ponieważ Prezydent nawoływał, aby nie gromadzić zapasów, bo są jego zdaniem zbyteczne, nikt nie ustawiał się w kolejkach. Uliczni sprzedawcy z dużym powodzeniem sprzedawali papierową zabawkę przedstawiającą świnię, która po rozwinięciu złożonej w przemyślny sposób kartki przemieniała się w podobiznę Hitlera.
*
Komunikaty z frontu nie spełniały naszych oczekiwań. Wprawdzie nasza kawaleria wkroczyła do Prus Wschodnich, a nasze samoloty bombardowały niemieckie pozycje wojskowe, jednak polskie wojsko musiało ciągle wycofywać się z zajętych już terenów w związku z militarną przewagą wroga. Jakże to było możliwe, skoro Niemcy mieli samoloty i czołgi z tektury oraz syntetyczną benzynę, która ponoć nie nadawała się nawet do tego, by napełniać nią zapalniczki -jak głosiła nasza propaganda wojskowa. Wiele niemieckich samolotów zestrzelono już nad Warszawą i naoczni świadkowie mieli opowiadać, że widzieli zwłoki wrogich lotników w ubraniach i butach z papieru. Jak mogła tak mizerna zgraja zmusić nas do odwrotu?
*
23 września grałem po raz ostatni przed mikrofonami Polskiego Radia[...] W
drzwiach spotkałem prezydenta Starzyńskiego. Był niedbale ubrany, nieogolony, a na jego twarzy odmalowywał się wyraz śmiertelnego zmęczenia. Nie sypiał od wielu dni, był duszą obrony i bohaterem miasta. Na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za los Warszawy. 
Był wszędzie: kontrolował pierwsze linie okopów, prowadził budowę barykad, zajmował się szpitalami, sprawiedliwym rozdziałem skromnych zapasów żywności, organizacją obrony przeciwlotniczej i straży pożarnej, a mimo to znajdował czas, by codziennie mówić przez radio do ludności. Wszyscy oczekiwali tych przemówień i czerpali z nich optymizm.
*
Wydawało się, że nie może być gorzej. Tak myśleli tylko Żydzi, Niemcy zaś byli odmiennego zdania. Zgodnie ze swoimi założeniami stopniowego nasilania terroru, wydali nowe rozporządzenia. Pierwsze z nich zapowiadało wywóz na roboty do obozu koncentracyjnego, gdzie otrzymamy należyte wychowanie socjalne, co pozwoli nam przestać być „pasożytami na zdrowym organizmie rasy aryjskiej”. Pracować mieli zdrowi mężczyźni w wieku od dwunastu do sześćdziesięciu lat oraz kobiety w wieku od czternastu do czterdziestu pięciu lat. Drugie obwieszczenie określało przebieg rejestracji i wywózki. Niemcy nie chcieli się tym zajmować i postanowili zlecić to zadanie Gminie Żydowskiej. Mieliśmy być katami samych siebie, własnymi rękami przygotować swój koniec, popełnić coś w rodzaju prawnie usankcjonowanego samobójstwa. Transport zaplanowano na początek wiosny.
Gmina postanowiła zrobić wszystko, by - ile było to możliwe - oszczędzić
inteligencję.
*
Życie w getcie było tym trudniejsze do wytrzymania, im bardziej stwarzało pozory życia na wolności. Można było wyjść na ulicę i odnieść wrażenie, że się jest w normalnym mieście. Opaski na ramieniu już nam nie przeszkadzały - były noszone przez wszystkich, a po dłuższym czasie istnienia getta przyłapałem się na tym, jak bardzo się do nich przyzwyczaiłem: gdy śnili mi się moi przyjaciele sprzed wojny, widziałem ich z opaskami, jakby były one nieodłączną częścią ubrania - na podobieństwo krawata czy też chustki. Jednakże ulice getta prowadziły donikąd. Kończyły się zawsze murem.
*
Getto dzieliło się na małe i duże. Małe getto, zawarte pomiędzy ulicami Wielką, Sienną, Żelazną i Chłodną, miało po ostatnim zmniejszeniu tylko jedno połączenie z dużym: przy zbiegu Chłodnej i Żelaznej. Duże getto obejmowało całą północną część Warszawy z mnóstwem małych, cuchnących uliczek i zaułków, które roiły się od biedoty żydowskiej, gnieżdżącej się w nędzy, brudzie i ciasnocie. W małym getcie panowała również ciasnota, nie
wykraczała ona jednak poza granice zdrowego rozsądku. W pokoju mieszkały trzy, co najwyżej cztery osoby, a ulicami, przy odrobinie uwagi, można było przejść bez ocierania się o innych ludzi. A nawet jeśliby się to zdarzyło, to nie wynikało z tego żadne niebezpieczeństwo; w małym getcie żyły w  przeważającej części inteligencja oraz zamożne mieszczaństwo, stosunkowo mało zawszone, nie roznoszące insektów, które niechybnie łapało się w dużym getcie.
*
Była to ciężka dla getta zima 1941/1942. Wysepki względnego dobrobytu
żydowskiej inteligencji i przepychu spekulantów podmywało morze żydowskich nędzarzy, już wtedy wycieńczonych do ostateczności przez głód, zawszonych i nieuchronnie narażonych na zimno. W getcie roiło się od insektów i nie było jak się przed nimi ustrzec. Zawszone były ubrania przechodniów, wnętrza tramwajów i sklepów, wszy wędrowały chodnikami, schodami domów, a także spadały z sufitów urzędów publicznych, które trzeba było odwiedzać w związku z wieloma sprawami. Wszy znajdowały się w załamaniach gazet, na monetach, a nawet pokrywały skórkę zakupionego właśnie chleba, a każde z tych żyjątek
było nosicielem tyfusu plamistego. W getcie wybuchła epidemia...[...]Nie mogło być mowy o grzebaniu zmarłych na tyfus w tempie ich umierania. Nie
można było też pozostawić ich w domach. Zdecydowano się więc na kompromis: układano zwłoki pozbawione tak cennych teraz ubrań, zawinięte w papier, przed domami, na chodnikach, gdzie często wiele dni musiały czekać, nim gminne wozy mogły je zabrać i odwieźć do masowych grobów na cmentarzu. Ci zmarli na tyfus, lub z głodu, czynili moje wieczorne powroty z kawiarni tak upiornymi.
*
Dzieci próbowały przemówić ludziom do sumienia i przekonywały: „Jesteśmy
naprawdę bardzo, bardzo głodne. Od dawna już nic nie jadłyśmy. Dajcie nam kawałeczek chleba, a jeśli nie chleba, to przynajmniej jednego kartofla czy cebulę, byśmy mogły przeżyć chociaż do jutra”.
Ale prawie nikt nie miał tej jednej cebuli, a nawet gdy ktoś ją miał, to nie miał serca.
Wojna zamieniła je w kamień.
*
Gdy chcę przybliżyć obraz naszego życia w tych pełnych grozy dniach i godzinach, narzuca mi się jedno tylko porównanie: z zagrożonym mrowiskiem.
Gdy brutalna noga bezmyślnego głupca rozpoczyna niszczenie budowli tych owadów, mrówki rozbiegają się we wszystkie strony i krzątają, szukając dróg oraz możliwości ratunku. Ogłuszone nagłością ataku albo zajęte ratowaniem swojego potomstwa i dobytku, kręcą się w koło jak pod wpływem trucizny i zamiast uciekać spoza jej zasięgu, wracają tymi samymi drogami, z powrotem, do tych samych miejsc i nie będąc w stanie opuścić  śmiercionośnego koła, giną. Tak i my...
*
W następnych dniach do akcji wciągnięto Litwinów i Ukraińców. Byli podobnie przekupni jak policja żydowska, ale w inny sposób. Brali łapówki, ale gdy tylko je otrzymali, mordowali ludzi, od których wzięli pieniądze. Mordowali szczególnie chętnie: dla sportu lub by ułatwić sobie pracę, dla treningu
w strzelaniu albo po prostu dla rozrywki. Zabijali dzieci na oczach matek i bawili się, widząc ich rozpacz. Strzelali do ludzi w brzuch, by obserwować, jak się męczą, lub kilku z nich rzucało z pewnej odległości granaty w kierunku ustawionych w rzędy ofiar, by sprawdzić, kto lepiej trafia. W każdej wojnie wypływają na powierzchnię grupy narodowościowe, które są zbyt tchórzliwe, by walczyć otwarcie, i zbyt nędzne, by odgrywać jakąkolwiek samodzielną rolę polityczną, wystarczająco zaś niemoralne, by przyjąć rolę płatnych katów
przy jednym z walczących mocarstw. W tej wojnie taką rolę odgrywali faszyści ukraińscy i litewscy.
*
Musiałem dopełnić pewnego ślubowania, które sam sobie złożyłem: że uściskam pierwszego Polaka, którego spotkam po zakończeniu niemieckiej okupacji. Okazało się to niełatwe. Porucznik opierał się długo, broniąc się wszelkimi możliwymi argumentami, poza jednym, którego nie wysuwał przez
delikatność. Dopiero gdy go wreszcie ucałowałem, wyjął kieszonkowe lusterko, podetknął mi przed oczy i rzekł ze śmiechem:
- No, niech się pan przyjrzy, jak pan wygląda, i niech pan doceni mój patriotyzm!
Po upływie dwóch tygodni, odkarmiony przez wojsko, wymyty i wypoczęty, szedłem po raz pierwszy od sześciu lat bez obawy, jako wolny człowiek, środkiem ulic Warszawy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

LinkWithin